Mobile menu

O autofototerapii
Katarzyna Laskus

01 października 2021

wpis nr 19

 

 

O autofototerapii

Katarzyna Laskus

 

Z moimi wrocławskimi początkami studiowania fotografii w latach 1999-2000 nierozerwalnie związane są cykle nazwane przeze mnie roboczo AUTOFOTOTERAPIĄ. Będąc młodą osobą (która opuściła właśnie dom rodzinny przenosząc się do obcego, oddalonego o prawie pięćset kilometrów, miasta) doświadczałam w tamtym czasie wielu nieznanych mi wcześniej, a przy tym nierzadko stresujących i/lub przygnębiających stanów emocjonalnych, które okazywały się jednocześnie skutecznymi katalizatorami fotograficznej aktywności. W niełatwej rzeczywistości, w której etaty „nie leżały na ulicach”, starałam się łączyć naukę z pracą zarobkową (zatrudniając się, między innymi, w punkcie ksero, gdzie przekonałam się, że interesujące ujęcia można uzyskać nawet przy pomocy kserokopiarki). Ten zapoczątkowany we Wrocławiu, depresyjny cykl, ku mojemu zdziwieniu zakończył się wraz z obroną dyplomu na poznańskiej ASP, kiedy moje życie weszło w zupełnie nowy etap - wypełniony mnóstwem pracy, projektów, zajęć i dalszą edukacją, tym razem na ASP w Krakowie. Czas zagęścił się jeszcze bardziej i na arteterapię nie było już miejsca. Przestała też być mi potrzebna…

Dziś, po dwudziestu latach, myślę, że nazywanie tamtych fotograficznych działań autoterapią było nadużyciem. Dzisiaj myślałabym o nich jako o pamiętniku, notatce lub dowodzie istnienia. Intuicyjnie już wtedy zresztą w ten sposób traktowałam autoportrety – jako znaki przemijającego czasu, jako świadectwa. Nie oznacza to jednak, że podważam sens terapii za pomocą sztuki. Przeciwnie, wydaje mi się to nawet interesującą koncepcją. Jednak w moim przypadku, w pracy nad tamtymi wrocławskimi cyklami lekarstwem okazywał się sam proces fotografowania, dzięki któremu mogłam oderwać uwagę od prześladujących mnie myśli. Lekarstwem był więc sam akt twórczy: wyobrażenie odbiorcy - zawiązanie dialogu - wyrwanie z samotności. Pokazywałam te zdjęcia na zajęciach, ale w rzeczywistości prowadziłam dzięki nim bezgłośną rozmowę ze znanym tylko mnie adresatem, któremu były dedykowane.

Obok zdjęć pojawiały się teksty – notatki układające się w formę krótkiej opowieści. Oba te elementy tworzyły rodzaj całości i do dzisiaj staram się, aby wszystkie realizowane przeze mnie cykle opatrzone były podobnymi opisami. Jedno uzupełnia drugie, tworząc opowieść o stanach emocjonalnych, w jakich się znajduję. Do dziś także najchętniej fotografuję rzeczywistość bezpośrednio nawiązującą do mojej codzienności, ale ostatni zestaw opisujący dolne rejestry psychiki (JESTEM), w którym drukowałam swoje autoportrety na szmatach, powstał w roku 2018. Obecnie, mimo że wciąż lubię oglądać te fotografie i wczuwać się w uwiecznione na nich emocje, nie mają już jednak dla mnie tamtego ciężaru i, jako temat, pozostawiłam je za sobą.

W mediach społecznościowych projektu opublikuję dwie prace z omawianego, „wrocławskiego” okresu:

 

I. Wrocław, Świeradowska 12.03.00

Jest tu zajebiście. W końcu trochę przestrzeni i w łazience mogę rozkładać ciemnię. Na razie wołam tylko filmy. Muszę znaleźć współlokatorkę, bo nie wydolę z kasą. Fajnie jest, słonecznie - foty same przychodzą do głowy.

II. Genewa, Bursins 07.07.00

Pod permanentną obserwacją. Moja praca to opieka nad prawie stuletnią Doris. Mieszkamy tu tylko we dwie. W dużym domu, we wsi, koło lasu. Po chałupie chodzą duchy. Doris, raz po raz, pyta mnie, kim jest ten mężczyzna, który chodzi koło mnie i się na nią gapi (oczywiście w pobliżu nikogo nie ma). Często zostajemy w domu same, a wtedy włosy stają mi dęba.

 

W tamtych latach posługiwałam się wyłącznie fotografią analogową, w dodatku czarno-białą. I pedantycznie dbałam o jakość wywoływania negatywów. Skrupulatnie zapisywałam wszystkie detale: temperaturę, rozcieńczenia, typ wywoływacza, typ utrwalacza, czas przeprowadzonych procesów, sposób suszenia… Dziś mogłoby to posłużyć za niezłą ściągawkę, gdybym zechciała wrócić do analogu i pracy w ciemni. Pamiętam, że na którychś zajęciach w szkole fotografii, jeden z prowadzących zaproponował nam taką metodę opisu procesów wywoływania, a pokazanie notatek należało do warunków zaliczenia semestru… - od razu mi się spodobał XD

Tworząc niniejszy wpis i dzieląc się z wami opowieścią o moich autofoterapeutycznych próbach, przez cały czas miałam w pamięci rozmowy z Elżbietą Drewniak - wrocławską fotografką, która będzie kolejnym gościem zaproszonym do współtworzenia Portfolio jako archiwum. Prace Eli, wykraczające poza czystą fotografię i swobodnie łączące w sobie różne dziedziny sztuki, choć również mocno nacechowane autobiografizmem, znacząco różnią się od tych, o których mogliście przeczytać powyżej – zarówno tematycznie, jak i formalnie. Aby zobaczyć i przeczytać, na czym te różnice polegają, śledźcie moje kolejne wpisy, zarówno na blogu, jak i w mediach społecznościowych.

 

Do zobaczenia.