wpis nr 26
O bezruchu i rozedrganiu
(z Ireną Polit)
Ireno, przygotowując się do niniejszej rozmowy wytypowałyśmy wspólnie siedem zestawów, którym będziemy starały się dzisiaj przyjrzeć nieco bliżej. Nie tracąc zatem czasu na zbędne wprowadzenia, chciałabym zapytać cię o pierwszy z nich, a mianowicie - ANAMNESIS. Przyglądając się tym zdjęciom mam wrażenie obcowania z dyptykami, których elementy połączone są zarówno treściowo, jak i formalnie. Opowiedz proszę o założeniach tego zestawu i procesie jego powstawania.
Irena Polit: Fotografie te są połączeniem autoportretów i krajobrazów. Autoportrety są tu wyrazem poszukiwań własnej tożsamości poprzez próby odnalezienia w sobie źródła człowieczeństwa, pewnej jego prymarnej, wręcz prymitywnej formy. Powstały na bazie performance'u dokamerowego, w którym wykonuję gesty przypominające zachowania ludzi podczas pewnych rytuałów. W działaniu tym próbuję odrzucić wszystko co znane; wymaga to dużego skupienia i konieczności wyłączenia zmysłów. Krajobrazy natomiast nawiązują do pewnej formy prymitywnego widzenia. To zwrot w stronę głębi i źródła. Świat zewnętrzny potraktowany zostaje jako zwierciadło odbijające wnętrze człowieka. Dlatego połączenie obu wydaje mi się tak istotne. Wskazuje na połączenie tego co „we mnie” z tym co „na zewnątrz”.
Jak i gdzie powstały te fotografie? Czy pomysł połączenia ich towarzyszył ci od początku, czy pojawił się w trakcie pracy?
Irena Polit: Powstawanie cyklu było wieloetapowe. Na początku pojawiła się myśl o społecznych i kulturowych normach, które ograniczają swobodę jednostki. Stąd wziął się dokamerowy perforence, w którym próbowałam pozbyć się wyuczonych postaw i zachowań. Inspirowałam się Grotowskim, który uczestniczył w rytuałach i obrzędach ludów różnych plemion. Niedługo później powstała seria pejzaży miejskich opartych na zniekształconym obrazie. Obejmują one wrocławskie parki, różnego rodzaju zakamarki, jak również ulice Wrocławia. Większość z nich zrodziła się jednego dnia, kiedy wyszłam na pierwszy „normalny” spacer po dwutygodniowych zmaganiach ze sztywnością karku. Byłam wtedy w stanie dostrzec tak wiele… Niecałe pół roku później poczułam, że autoportrety i pejzaże mają jeden wspólny mianownik i spróbowałam je połączyć. W związku z tym, że tą wspólną, łączącą je cechą była pewna pierwotna forma „widzenia”, postanowiłam dobierać zdjęcia w ten sposób, by nawiązywały do siebie wizualnie, oraz żeby można było znaleźć w nich pewnego typu narrację. Chciałam, aby stanowiły całość.
Co szczególnie mnie zaciekawiło, to fakt, że choć cały cykl opiera się na fotografii cyfrowej, to jednak krajobrazy są tu plastyczne, mają analogową jakość… Zdradzisz nam, jak tego dokonałaś?
Irena Polit: Cykl autoportretów powstał przy pomocy lustrzanki w domowym studio, natomiast krajobrazy za pomocą aparatu komórkowego. Do tego wszystkiego zastosowałam niewielką formę obróbki. Wrażenie poruszenia w pejzażach udało mi się uzyskać dzięki użyciu plastikowego opakowania od termometru…
Czas na drugi z wybranych przez nas zestawów, czyli BEZRUCH. Przyznam, że moje pierwsze wrażenie w kontakcie z tymi zdjęciami, to wyprawa wehikułem czasu do epoki PRL-u. Ty pokazujesz nam jednak obraz współczesnego świata - obraz osobliwie przefiltrowany przez twoją wrażliwość. Czy mogłabyś wskazać nam właściwy klucz do odczytania tego cyklu?
Irena Polit: Sam jego tytuł można by odnieść do znieruchomienia niektórych zwierząt, które jest ich reakcją obronną. Kiedy my, ludzie, zatrzymujemy się, możemy zobaczyć więcej. Ale co wtedy widzimy? Jaka jest otaczająca nas rzeczywistość? Te prace są próbą znalezienia odpowiedzi na tak postawione pytanie. Na co dzień żyjemy w ciągłym pośpiechu, w niekończącym się ruchu, przez to rzadko dostrzegamy specyfikę, złożoność, a przede wszystkim atrakcyjność otaczającego nas świata. Rzeczywistości danej nam w akcie jej zmysłowego postrzegania.
Większość zdjęć tego cyklu powstała w drodze. W tamtym czasie wiele poróżowałam różnymi środkami transportu – pociągami, tramwajami. Jestem typem osoby, której ciężko skupić się na książce, kiedy wszystko wokół się porusza. Jednak z drugiej strony, kiedy nic takiego się nie dzieje, zwykle wyciągam aparat próbując w jakiś nowy sposób popatrzeć na świat… BEZRUCH jest właśnie tego rodzaju próbą. Właściwie są to typowe fotografie streetowe – pokazane jednak od mniej oczywistej strony. Zabrudzenia na szybach, których zwykle nie dostrzegamy, pomogły uzyskać obraz nawiązujący do zjawiska entropii, do rozpadu. Wszystko to wynika poniekąd z moich przemyśleń na temat współczesności. Zabijamy się by pracować, zdobywać pieniądze, tytuły, osiągać sukcesy. Życie mija nam na pracy, zdobywaniu pieniędzy, tytułów, pogoni za sukcesem. Nie znajdujemy jednak czasu by dostrzec piękno natury, by znaleźć się w cudownych okolicznościach przyrody, by cieszyć się byciem tu i teraz.
Kolejnym zestawem, na temat którego chciałabym cię przepytać jest BIOFILIA. Te fotografie wydają mi się szczególne – delikatne i subtelne, a jednocześnie bardzo mocne, obrazowo dobitne. Skąd w ogóle przyszedł ci do głowy pomysł, żeby pójść do lasu, wykonać tam serię aktów i dodatkowo nakręcić film z backstagu?
Irena Polit: Uczestniczyłam w plenerze, podczas którego fotografowaliśmy modelki. Ostatniego dnia poczułam pustkę wynikającą z tego, że przez cały ten czas nie zrobiłam żadnego zdjęcia, które byłoby naprawdę moje. Wczesnym rankiem wyruszyłam więc z ośrodka w głąb lasu i po prostu zaczęłam fotografować… A backstage? W tamtym czasie zmagałam się z urazem kręgów szyjnych, nosiłam kołnierz ortopedyczny i miałam dość spory problem z normalnym poruszaniem się. Kiedy przeglądałam materiał z tej sesji okazało się, że sporą jego część można wykorzystać do stworzenia filmiku, który byłby pewnego rodzaju zwieńczeniem i pokazywał trudności związane z fotografowaniem samej siebie, ustawianiem statywu, kadru itp. Zrobiłam więc krótki, nieco zabawny filmik nawiązujący do kina niemego.
Jakie znaczenie miał w tym przypadku fakt, że fotografowałaś samą siebie? Autoportrety pojawiają się w twojej twórczości dość często - jak to tłumaczysz?
Irena Polit: Masz rację - autoportret to moja główna forma wyrazu. Wydaje mi się, że łatwiej jest mi pracować ze sobą samą, bo zdjęcia głównie przedstawiają to, co ja odczuwam. Gdybyśmy mieli spojrzeć na wszystkie kadry, które robimy, jak na świat, który przepuszczamy przez nasz wewnętrzny filtr (związany z naszymi doświadczeniami, uczuciami, naszą wrażliwością itp.), to można by każdą fotografię nazwać poniekąd autoportretem. Najczęściej jednak nazywamy autoportretem zdjęcie, na którym sami się uwieczniamy.
Patrząc z tej perspektywy, fotografie samej siebie są dla mnie narzędziem samopoznania. Wiele rzeczy przepracowałam za pomocą autoportretu. Między innymi problem związany z dostrzeżeniem w sobie kobiecości. Przez długi czas nie czułam się komfortowo w swoim ciele. Dopiero fotografia sprawiła, że odnalazłam tę kobiecość, piękno swojego ciała, coś, czego wcześniej nie potrafiłam zobaczyć.
Jak w praktyce wygląda taka współpraca z samą sobą po drugiej stronie obiektywu?
Irena Polit: Bywają sytuacje, w których zawczasu mam pomysł na siebie - chcę pokazać pewien problem i wtedy wcielam się w rolę. W większości przypadków jednak pozuję do fotografii gdyż czuję, że powinnam. Ustawiam rzeczy, rekwizyty i dopiero później, mając gotowy obraz, odczytuję co na nim jest. Kiedyś sfotografowałam siebie klęczącą, modlącą się przy komodzie, na której wcześniej ustawiłam figurkę Jezusa wpatrzonego w swoje lustrzane odbicie. Nie miałam pomysłu na to zdjęcie, miałam jedynie „przeczucie”. Oglądając później ten kadr od razu zobaczyłam, jaki był we mnie ból i poczucie niesprawiedliwości. Kilka miesięcy wcześniej straciłam mamę, jeszcze wcześniej tatę. Modliłam się o więcej czasu dla niej, ale niestety moje prośby nie zostały wysłuchane. Dopiero to zdjęcie wskazało co właściwie czułam, do czego nie dopuszczałam swoich myśli. Dlatego uważam, że autoportret potrafi powiedzieć nam znacznie więcej, niż sami moglibyśmy zakładać. Potrafi obnażyć naszą podświadomość…
Czas na, moim skromnym zdaniem, twój najmocniejszy zestaw. DYPTYK jest połączeniem dwóch, na pozór dość prostych fotografii, ale przy tym fotografii przejmujących, niemal hipnotyzujących. Już na pierwszy rzut oka widać, że nawiązuje do trudnego tematu śmierci. Opowiesz nam o nim coś więcej?
Irena Polit: Te zdjęcia nadal są trudne w odbiorze także dla mnie i do dzisiaj zastanawiam się o czym tak naprawdę mówią. Czuję, że jest to fotografia czegoś pomiędzy życiem i śmiercią. Kwiaty niby już zwiędłe, ale wciąż się „trzymają”. Ja wyglądam jakbym odeszła, ale jestem pogodna, czy może - pogodzona. Większości ludzi trudno jest myśleć o własnej śmierci, ale ja sama, od dłuższego czasu, mam poczucie wewnętrznego pogodzenia z tym, co ma nadejść. Nieraz myślę, że powinnam powiesić tą pracę na ścianie, żeby przypominała mi o tym, że jestem śmiertelna, a przez to może skłaniała do nie marnotrawienia czasu.
Jak to jest zrobione? Pytam zarówno o proces, jak i o stronę wizualną…
Irena Polit: Często podczas fotografowania odnoszę wrażenie, że wszystko dzieje się poza mną. Że ja tylko ustawiam, przestawiam, przesuwam i naciskam spust. W przypadku tego dyptyku zadziałał przypadek. Miałam zupełnie inny pomysł na zdjęcia, które ostatecznie się nie udały. Już szykowałam się, żeby wyjść ze studia, kiedy poczułam, że powinnam jeszcze sfotografować kwiaty. Potem sięgnęłam po statyw, pilot zdalnego wyzwalania i postanowiłam w całą tę sytuację uwikłać także samą siebie, bo wydała mi się bardzo istotna i osobista.
Pod względem wizualnym na tych fotografiach ważne jest oświetlenie studyjne, ale najważniejszy wydaje mi się efekt osiągnięty w postprodukcji w programie graficznym - nałożenie odpowiednich filtrów nawiązujących do starej techniki fotograficznej - mokrego kolodionu. Myślę, że wpływa on na plastykę zdjęcia - wzmaga napięcie i nadaje tajemniczości.
Kolejny cykl – OUTOPIA - składa się z obrazów mocno zmanipulowanych, gdzie bardzo wyraźnie wpływasz na fotografowany świat. Skąd taka decyzja?
Irena Polit: Odpowiedź zaszyfrowana jest poniekąd w samy tytule. „Outopos” to z greckiego „nie-miejsce”; miejsce, którego nie ma. Nadałam taki tytuł wiedziona przeczuciem, że outopią jest każde wykreowane przez nas miejsce, które nikt inny nie zobaczy nigdy w taki sam sposób. I rzeczywiście chciałam wpływać na obraz - podkreślać jedne elementy, a inne wstawiać w krajobraz, w którym ich nie było. Dzięki temu powstały prace nieco oniryczne, jak ze snu.
Według mnie udało ci się stworzyć bardzo przyjemne w odbiorze obrazy. Widzę na nich dużo słońca i ciepła, ale okazuje się, że powstały w środku zimy…
Irena Polit: Fotografowałam aparatem cyfrowym na długim czasie naświetlania, korzystając ze statywu. Był mróz około -15 stopni, ale w całej sytuacji zaczęło to być odczuwalne dopiero w momencie, kiedy zaczęłam zmarzniętymi dłońmi składać łódki z papieru, na którym wydrukowane były fotografie. Jedną z nich - na której była kaczka - także wykorzystałam do zdjęcia…
Kolej na SCHIZIS, o którym mówisz, że jest w pewnym sensie autobiograficznym obrazem świata. Ale w przedstawionym tu świecie nie ma ludzkich postaci. Są za to pejzaże miejskie – natura i budynki. Dlaczego?
Irena Polit: „Schizis” to poruszenie, rozedrganie. Mam wrażenie, że wszyscy żyjemy w czasie ciągłych zmian, z nieodstępującym nas ani na krok poczuciem niepokoju. Chciałam więc, żeby świat tych zdjęć był poruszony, rozdwojony, właśnie - niepokojący. Ludzie nie pasowali do tego typu fotografii. Czułam, że rozedrganie, o które mi chodziło, najlepiej oddają drzewa.
Starałam się stworzyć poruszone i odrealnione zdjęcia, które będą zaprzeczeniem czystej, klasycznej fotografii. Wszyscy jesteśmy przytłoczeni obrazami i musimy znaleźć sposób, by znów przykuć uwagę odbiorcy. Te, o których rozmawiamy, zostały wykonane lustrzanką, którą poruszałam dodatkowo na długim czasie ekspozycji. Ciężko jednak było osiągnąć zamierzony efekt. Dążyłam do tego, aby nie były to przypadkowe poruszenia, ale żeby cały cykl był bardzo spójny i nie wyglądał jedynie na nieumiejętnie wykonane zdjęcia.
Na koniec naszej dzisiejszej rozmowy zostawiłam zestaw być może najbardziej kontrowersyjny, czyli TABU - UTRATA TWARZY. Kontrowersje wzbudzić może sam temat prostytucji, co do którego powszechnie przyjęło się, że nie należy o nim mówić, pisać, ani kręcić filmów. W trakcie tworzenia tych prac musiałaś również zwracać szczególną uwagę na ukrywanie wizerunków. Interesujący jest tu zatem zarówno poruszony temat (portrety kobiet), jak i specyfika procesu twórczego. Opowiesz nam więcej o obu tych aspektach?
Irena Polit: Jest to jedna z najważniejszych pracy w moim portfolio. Zwykle robi duże wrażenie na widzach - domyślam się, że głównie z uwagi na to, że dotyka bardzo ważnego społecznie problemu. Instalacja składa się z bilbordu, wydruku zdjęcia na blejtramie, wydrukowanych portretów oraz filmu nagranego w mieszkaniu osoby trudniącej się prostytucją.
W pracy podjęłam próbę wskazania istoty podmiotowej funkcji twarzy osób świadczących usługi seksualne. Fundamentalne znaczenie ma zagadnienie określane terminem „utraty twarzy” - w sensie obawy o potencjalną utratę szacunku i godności. W związku z przygotowywaniem zdjęć na portale byłam zmuszona właśnie do usuwania twarzy, co wydało mi się nienaturalne, ale też stało się inspiracją do stworzenia tej pracy.
Fotografie powstawały w dużym przedziale czasowym, od 2006 do 2019 roku. Portrety pochodzą ze zleceń realizowanych dla klientek. Ponieważ na portretach twarze są wyrwane mogę publikować je bez zgody. Jednak główne fotografie, których użyłam w projekcie, były wykorzystane za zgodą tej osoby, głównie ze względu na relację przyjacielską, która obecnie nas łączy.
Podejrzewam, że dla modelek niezwykle ważna była dyskrecja…
Irena Polit: Kobiety trudniące się prostytucją obawiają się, że ich wizerunek ujrzy światło dzienne. Na co dzień budują swoje fałszywe tożsamości - udają, że wychodzą do „normalnej” pracy. Nawet jeśli ich partner wie o tym, czym się zajmują, to przynajmniej, sąsiedzi, rodzina i znajomi nie powinni nigdy się o tym dowiedzieć. Dlatego niezwykle ważne jest dla nich, aby zdjęcia robił im ktoś zaufany.
Jak zachowywały się przed obiektywem? Czy obnażanie się przed fotografem stanowiło dla nich jakiś problem?
Irena Polit: W większości fotografowałam kobiety ze sporym doświadczeniem w zawodzie. Nie zauważyłam większego skrępowania z ich strony. Natomiast to, co mnie zdziwiło to fakt, że nie miały one łatwości ustawiania się i odgrywania scen. Byłam przekonana, że w tej profesji każda kobieta potrafi to robić…
A jakie uczucia towarzyszyły przy tej pracy tobie?
Irena Polit: Na początku moje skrępowanie było bardzo duże. Byłam też sceptycznie nastawiona. Jako komuś wychowanemu w kulturze, w której prostytucja to wszystko co nieczyste, chore i spaczone, trudno było mi zachowywać się naturalnie w relacjach z tymi kobietami. Miałam też spore obawy wchodząc do mieszkań, w których spotykały się one z klientami. Wszystko to jednak zmieniało się w miarę upływu czasu. Po kilku sesjach, w czasie których robiłam im zdjęcia i rozmawiałam z nimi okazało się, że to moje podejście było wynaturzone. One same okazywały się wykształcone, zadbane, sympatyczne i przyjacielskie, a do pracy, którą się zajmują najczęściej po prostu zmusiło je życie.
Ireno, bardzo dziękuję za dzisiejszą rozmowę. Fragmenty opisanych przez ciebie prac będę w najbliższych dniach prezentowała na facebookowym profilu Portfolio jako archiwum, gdzie serdecznie zapraszam wszystkich czytelników, którzy chcieliby bliżej zapoznać się z twoją twórczością.
Do zobaczenia.
Autorem wszystkich fotografii w tym artykule jest Irena Polit.